Kilka lat temu ukazała się książka Iwony Majewskiej-Opiełki pod intrygującym tytułem Logodydaktyka w edukacji. O wychowaniu
mądrego i szczęśliwego człowieka, Sopot: GWP 2015)
Jak podaje na skrzydełku okładki wydawca tej publikacji – jej autorka jest
psychologiem, mówcą motywacyjnym, doradcą w zakresie rozwoju osobowości i
rozwoju firm oraz trenerem liderów. Już te dane wskazują na to, że książkę o
edukacji i dla edukacji pisze osoba, która nie ma ku temu profesjonalnych
kompetencji. Co gorsza, posługuje się terminem naukowym, a treść książki z
nauką nie ma nic wspólnego. Owszem, ociera się o nią, ale tak potocznie, że
aż trudno dziwić się utyskiwaniu autorki na to, że mało kto chce jej pracę
kupić oraz że uczestniczący w spotkaniach z nią nauczyciele ujawniają – jak
sama twierdzi – „mentalny opór”.
Istotnie, to oni jednak, a nie autorka książki mają rację, bo jej publikacji
czytać się nie da. Mamy tu coś pomiędzy „Zwierciadłem” a „Przyjaciółką” (także
tu cytowane) czy ściennym kalendarzem z wyrywanymi kartkami, czyli dobrymi
radami wykształconego psychologicznie rodzica, z doświadczeniem zawodowym w
biznesie. Po powrocie do kraju, po kilkunastu latach pobytu w USA i Kanadzie,
autorka dostrzegła, że w III RP Polacy są i nie są zarazem szczęśliwi. Trzeba
ich zatem umotywować do nabycia poczucia szczęścia, bo nikt w tym kraju tego
czynić nie chce i nie potrafi. Dopiero „Logodydaktyka”, twór wymyślony przez I.
Majewską-Opiełkę, zmieni oblicze naszego narodu, uczyni go szczęśliwym.
Już na wstępie informuję, że nie mam nic przeciwko temu, by takie książki
ukazywały się na naszym rynku, gdyż w Ameryce, ale i w Europie książek
publicystycznych (rzekomo wartościowych życiowo) pojawia się rocznie tysiące.
Każdy, kto tylko potrafi pisać i ma zmysł do dzielenia się swoimi poglądami
oraz doświadczeniami, czyni tak dla wzmocnienia albo własnego szczęścia, albo
uszczęśliwiania innych na jego – oczywiście jedynie słuszną modłę.
W końcu kupujemy i czytamy za własne pieniądze i na własną odpowiedzialność. W
tym przypadku cena tej książki mieści się w granicach kilku miesięczników,
które potem i tak wyrzuca się do śmietnika, albo leżą one spłowiałe,
pomiętolone w poczekalni do lekarza czy fryzjera. Zawsze ktoś z nudów lub lęku
sięgnie po nie i przeczyta.
Autorka tej książki jest bardzo rzetelna i szczera przyznając, że z nauką nie ma ona wiele wspólnego.
Tak więc, nie jest to publikacja, w której ktoś usiłuje komuś przekazać banały
pod pozorem naukowej wiedzy. Jest to zatem pozycja z działu pedagogii praktycznej, potocznej, pedagogii
codzienności.
Jej tytuł myli jednak czytelników, wśród których znajdują się studiujący nauczycielstwo czy pedagogikę kandydaci do tcyh zawodów. Nie ma tu bowiem żadnej dydaktyki, teorii
kształcenia człowieka szczęśliwego, ani też teorii jego wychowania. Praktyczne
refleksje są tak samo dobre, jak i złe, zachwycające, jak i bulwersujące,
mieszcząc się w kręgu oczywistologii czy mniemanologii stosowanej.
Moja recenzja jest pisana z pozycji naukowca, a zatem kogoś, kto nie powinien
czytać tego typu książek, gdyż wiedza i metodologia badań pedagogicznych
pochodzą z innego świata kultury i tradycji. Niestety, autorka tej książki
miejscami odwołuje się do nauki usiłując potoczności i banałom nadać – wbrew
wcześniejszym zapewnieniom, że tak czynić nie będzie – wymiar jakiegoś systemu
wiedzy.
Z tego też tylko powodu muszę zaprotestować, być może tak jak szkoleni przez autorkę nauczyciele,
bo w publikacji jest wiele szkodliwych tez dla pedagogiki i psychologii
uczenia się, także dla praktyki edukacyjnej. Nie krytykowałbym tej publikacji, gdyby I. Majewska-Opiełka sama do
tego nie prowokowała pisząc m.in.:
Logodydaktyka, moja koncepcja, którą przełożoną na potrzeby edukacji
przedstawiam w tej książce, (…) i dlatego ma wszelkie dane, by dostarczyć
spójnego programu, który może być stosowany na każdym poziomie edukacji. Może
też być pomocna dla tych nauczycieli, którzy chcą wzbogacić nauczanie o element
wychowawczy oraz wspierać dzieci i młodzież w jak najpełniejszej realizacji ich
potencjału. (s. 14).
Przyznam, że sugestia, jakoby jej koncepcja była tylko dla tych, którzy chcą,
a więc są entuzjastami zawartych w ksiązce założeń i treści, jest wskaźnikiem tego, by każdy
myślący i działający inaczej nie podawał je krytyce. Już we „Wstępie”
otrzymujemy to, co odsłania potoczność narracji, która – na domiar złego –
wywołuje poczucie zdziwienia, że można tak bezrefleksyjnie pisać. Przykład:
Kogo dziś uznamy za naród polski? Wydaje się, że jest nim ogół obywateli.
Skoro tak, to każdy młody Polak powinien mieć szansę na zdobywanie wiedzy …”
.
Sformułowanie w stylu "wydaje się" musi takim pozostać. Każdemu może
wydawać się coś innego. Mnie tak się nie wydaje. Ba, z wiedzy o społeczeństwie,
socjologii, historii, nauk o polityce taki sposób tłumaczenia pojęcia „naród”
jest niewłaściwy. Dlatego po tej definicji mówię NIE, a to przecież
nie może oznaczać, że każdy młody Polak nie powinien mieć szansy…?
W książce roi się od tego typu ogólników, frazesologii, banałów i
tak być musi, bo nie jest to książka z dydaktyki ani dydaktyczna. Mamy
zatem określenie typu:
- Życie wszak różnie się układa… (s. 9)
- Mamy w tej chwili nominalnie bardzo wykształcone społeczeństwo… (s.9)
- (…) określenia typu „innowacyjność”, „obywatelskie”, „pluralistyczne” czy
„nowoczesne”, nic nie znaczą i są jedynie narzędziem politycznej lub
administracyjnej retoryki. (s. 10)
- Jest raczej oczywiste, że nie każdy siedmiolatek będzie potrafił to
wszystko, co opisuje podstawa programowa. (s. 10)
Autorka formuluje poważne pytania, udzielając na nie niepoważnych
odpowiedzi. jej zdaniem paradygmaty w nauce zmieniają się niezwykle wolno, więc ona nie
będzie czekać, chociaż ich nawet nie poznała. Udziela nam zatem wiedzy praktycznej,
która „stymuluje rozwój”. Zupełnie niepotrzebnie zastanawiamy się na
przykład, jak zbliżyć szkołę do oczekiwań technologicznych XXI wieku, czy
rezygnujemy z literackiego języka, by porozumiewać się z młodzieżą jej językiem.
(s. 21). Liczba mnoga w tych sformułowaniach ma nadać im powszechny charakter,
chociaż takim nie jest.
Ponoć logodydaktyka (…) dostarcza zarówno teoretycznych podstaw, jak
i praktycznych wskazówek do wypełnienia roli współczesnej szkoły w sposób
adekwatny do potrzeb. Pozwala także zmieniać sposób myślenia i edukować
nauczycieli. (s. 21). W tej książce teoretycznych podstaw nie znalazłem.
Może nie potrafiłem ich odczytać w publicystycznej narracji. Niby autorka troszczy się
o dziecko, o ucznia jako podmiot, ale kiedy proponuje, by zastanowić się nad
kolejnym pytaniem: dla kogo i do czego przygotowujemy w szkole ludzi? –
odpowiada językiem krytykowanych przez siebie neoliberalnych technokratów: Skoro
klientem, szkoły jest naród, to powinno być jakieś społeczne zamówienie
dotyczące programu. Czy jest? Nie wydaje się. (s. 23)
Chwali przy tym Ryszarda
Petru jako eksperta od finansów za to, że trafił w sedno
zdaniem o edukacji, które brzmiało: (...) edukacja i transport to dwie dziedziny,
które mogą wyrwać ludzi z kręgu biedy. (tamże). Jest przy tym przekonana, że: Na pewno szkoła nie
przygotowuje programowo ludzi do skutecznego działania, do udziału w życiu
gospodarczym i społecznym Polski. Jakoś w końcu sobie z tym radzimy, jednakże w
programie nie ma konkretnych zajęć, zadań i ćwiczeń, które miałyby to ułatwiać.
Na co dzień pracuję głównie z ludźmi biznesu i wiem doskonale, że takie cnoty
jak odpowiedzialność, samodzielność, ale także właściwe rozumienie
współzależności oraz współdziałania, zdyscyplinowanie, a nawet… zdolność do
prawidłowego rozumienia oczekiwań są raczej rzadkie wśród absolwentów szkół
wszelkich.(s. 23-24)
Nie wiemy wprawdzie o rozumienie czyich oczekiwań tu chodzi, ale przecież nie ma to znaczenia. Kształcenie nie jest liniowe, ale narzeka na to, że szkoła na
pewno nie przygotowuje … Co gorsza, absolwenci szkół polskich nie troszczą się
o wyższe wartości. Skoro w szkole nie ma dobrych wzorców, skoro nie
dyskutuje się o tym, czym jest tak naprawdę sukces, skąd bierze się szczęście i
co może je powodować, młodzi ludzie skazani są na wzory rodziców, koleżanek,
kolegów oraz media – te łatwiejsze. A tam króluje materializm. (s. 24) Autorka
tej publikacji zapewnia nas, że nie jest zwolenniczką spiskowej teorii dziejów,
ani świadomych aktów rządowych (obojętne, czy rządów polskich , czy też innych)
dotyczących modelowania społeczeństwa tak, aby elitom łatwiej było nim rządzić (s.
24), ale jednak (…) nie sposób zauważyć, że (niechcący) szkołą wychowuje
ludzi sklepom, dostawcom usług i sprzedawców wszelkich gadżetów. W najlepszym
wypadku (i to także nie do końca i nie najlepiej) – korporacjom,. (s. 25).
Spróbowałem przeczytać jeszcze jeden rozdział o dobrym życiu, ale
rozczarowanie było jeszcze większe. Dowiedziałem się np., że autorka broniła przed 25 laty szkoły kanadyjskiej, kiedy przybyli tam polscy emigranci i narzekali na system edukacji tego kraju. Muszę zatem ją zmartwić, bo dzisiejsi
emigranci także narzekają na szkołę publiczną w Kanadzie, do której trafiło ich
dziecko. Na jednym z międzynarodowych kongresów we Wrocławiu sami Kanadyjczycy
opowiadalio tym, jak zdemoralizowani są działacze związkowi, którzy oszukali
naukowców w negocjacjach z władzą. Zawsze można jeden przypadek zakwestionować
innym.
Na koniec podzielę się refleksją dotyczącą rzekomo polskiej myśli logodydaktycznej w wydaniu autorki tej książki. Musiała dużo naczytać się banalnych książeczek w Kanadzie i USA, skoro sama opracowała na ich podstawie koncepcję, która nie odpowiada nawet temu, co niesie z sobą jej nazwa. Nie należy tworzyć założeń czegokolwiek na bazie przesłanek fałszywych i oczywistych.
Jeżeli najpierw gani się Polaków za to, że gonią za myślą obcą, zachodnią, a
samej afirmuje się – poza własnymi publikacjami - głównie książeczki
niewiadomej wartości (brak przekładów) z innego kontynentu, to wzbudza mój uzasadniony sprzeciw.
Opinia autorki na temat polskich nauczycieli jest żenująca i będzie wzbudzać
uzasadniony opór przed jej publikacjami.
Twierdzi bowiem:
Wszak sami nie zawsze postrzegają swoje życie w kategoriach
sukcesu, a przecież rekrutują się zwykle z grzecznych dzieci i dobrych uczniów
oraz często mają kilka fakultetów. Nauczyciele nie wyrywają sobie z rąk również
mojej książki, obecnej na rynku już dziesięć lat, „Wychowanie do szczęścia”, w
której piszę podobne rzeczy. (s. 30) Może jednak to dobrze świadczy o
polskich nauczycielach, że nie wyrywają jej sobie z rąk?
Jeśli zatem autorka chce zachować poczucie własnej szczęśliwości i pisać
kolejne książki dla nauczycieli, to muszę przestrzec, że od 30 lat
transformacji ustrojowej odkryli oni w naszym państwie znakomity kapitał
twórczości, krytycyzmu, refleksyjności, innowacyjności i zdolności do
wychowywania innych wbrew temu, co usiłują im narzucać politycy-ignoranci.
Jeśli chcemy pisać książkę o edukacji, to wypadałoby ją najpierw dobrze poznać,
doświadczyć jej kulis, mechanizmów, prawa na własnej skórze. W przeciwnym razie
rozmijamy się z realiami i nadzieją na spodziewaną, a jakże konieczną
transformację.
Polska pedagogika już dawno uporała się z wiedzą
potoczną wskazując na jej rzeczywistą treść, funkcje i egzemplifikacje. Kto
tego nie wiem, to niech przeczyta sobie chociażby książkę Romana Lepperta pt.
"Potoczne teorie wychowania studentów pedagogiki" (Bydgoszcz
1996) lub znacznie wcześniejsze rozprawy z metodologii nauk humanistycznych i
społecznych. Jak pisał w latach 70. XX w. M. Ziółkowski - (...) oczywistość
świata codziennego życia i utartych sposobów myślenia o nim to (...)
najbardziej charakterystyczna cecha potoczności" (za R. Leppert, s. 7) Tam
znajdzie rozróżnienie między nauką a wiedzą zdroworozsądkową, chociaż
eklektycznie odwołującą się do cytatów z prac różnych myślicieli.
Otóż, kiedy sięgniemy do Facebooka, to przekonamy się, że krąży w nim mnóstwo
pigułek ludzkich myśli (nie zawsze jednak myślicieli) różnego rodzaju -
politycznych, ekonomicznych, religijnych, filozoficznych, ale także quasi
pedagogicznych. Ktoś, kto przeczytał czyjąś myśl, tak się nią zachwycił,
że postanowił jej nadać uniwersalny charakter, wyłączając ją z wszelkich
kontekstów antropologicznych, aksjologicznych, ontologicznych czy etycznych.
Ot, taka mądrość życiowa w pigułce. Właściwie, już nic nie trzeba dodawać,
niczego wyjaśniać. Każdy przecież zrozumie taki urywek czyjejś tezy, bo stając
się banałem, rozprzestrzenia się szybciej, niż jakikolwiek tekst, z którego
została wyrwana.
Książki Iwony Majewskiej-Opiełki są jednak czymś więcej, niż pigułkową
pedagogiką. To osobista apteka z lekami w postaci poglądów wyprowadzonych z
własnych doświadczeń i lektur jako, gwarantami na egzystencjalne szczęście i
rozwój każdego człowieka. Właściwie każdy, kto tylko ma jakiekolwiek problemy,
może skorzystać z jej szkoleń i już wytresowanych przez nią trenerów, by
odzyskać życiową równowagę. Ta bowiem zależy tylko i wyłącznie od dobrego
samopoczucia, które oni zapewnią każdemu nieszczęśnikowi.
Pedagogika pigułkowa jest taką pedagogiką dla sfrustrowanych, "duchowo
chorych", pokiereszowanych, tylko muszą chcieć odkryć w sobie potrzebę
usłyszenia o tym i odbycia szkoleń, w wyniku których powrócą do pożądanego i
potencjalnego stanu osobistego wzrostu. Dziwię się, że jeszcze niektórzy
andragodzy nie podjęli poważnej debaty naukowej na ten temat, tylko zachwycają
się w przypisach, którymi ozdabiają swoje bezrefleksyjne artykuły. Tak powstaje
wiedza potoczna, właśnie w sposób naturalny, na bazie indywidualnych
doświadczeń jej kreatora , który wpisuje w swoją narrację odwołania do
codzienności, do tego, co jemu samemu się sprawdziło w działaniu.
Niech każdy, tak wrażliwy i przekonany o wartości i skuteczności swoich
doświadczeń, jak pani Iwona Majewska-Opiełka spisuje je i publikuje. Tym
bardziej, gdy jeszcze posiada talent w tym zakresie. Tak właśnie powstają publikacje na całym świecie, głównie w USA, Kanadzie, ale
także od wielu lat w Europie Zachodniej, gdzie preferuje się "poradnictwo", "doradztwo" wszelkiego rodzaju i
autoramentu. W księgarniach znajdziemy odrębne działy, regały z taką literaturą
- dla rodziców, dla mających problemy psychofizyczne, zdrowotne itp. Książki
jednak o tym, jak wyleczyć się samemu z choroby nowotworowej czy jak być
szczęśliwym i bogatym niewiele łączy z nauką, wiedzą sprawdzoną w toku badań.
Czytajmy zatem logodydaktykę, by przekonać się, że jej rdzeń nie ma wiele wspólnego z dydaktyką jako opartą na nauce teorią kształcenia. Nawet
wydawnictwo nie skorzystało z opinii recenzenta, co jednoznacznie skazuje tę
książkę na półkę z publicystyką. W końcu, naukowa
dydaktyka nie była Autorce do czegokolwiek potrzebna, ani też psychologia czy
socjologia edukacji. Jej zdaniem: (...) wszelkie nieszczęścia tego świata
biorą się z niewystarczającego zajęcia się własnym głosem, czyli
nieumiejętności odnalezienia w sobie głosu, który nas woła, i pójścia za nim."
(s. 20)
Czekam na poważną analizę naukową niepoważnych książek, które są być może
osobiście wartościowe dla autorów, ich bliskich i grona znajomych czy
współuzależnionych. Logodydaktyka nie jest logo dydaktyki. Nie jest też
żadną psychologią stosowaną. Jeśli już, to jest psychologią potoczną, w której
proponuje się zbanalizowaną humanistykę pomieszaną z propozycjami różnego
rodzaju ćwiczeń.
Komentarze