(okładka recenzowanej a już przecenionej na 6,60 PLN książki-
Batalia o polską
szkołę, red. Ryszard Legutko, Warszawa: Wydawnictwo CODN 2007)
Kilka lat temu
Maria Dudzikowa zaproponowała filozofom opublikowanie rozpraw polskich
naukowców, których wspólnym
mianownikiem było poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, co filozofii daje współczesna myśl pedagogiczna, a co pedagogice
filozofia (Colloquia Communia2003).
Pedagodzy udowodnili wówczas, że potrafią bez kompleksów sięgać po
klasykę filozoficzną, socjologiczną i psychologiczną, a nawet po antropologię
kultury czy nauki o polityce, nadając swoim analizom interdyscyplinarny
charakter, tworząc zupełnie nowy styl uprawiania nauk o wychowaniu. Z tym
większym więc zainteresowaniem sięgnąłem po małą książeczkę pod redakcją
filozofa i najkrócej panującego ministra edukacji Ryszarda Legutki, której tytuł zapowiadał
wręcz sensacyjne doniesienia z frontu toczącej się walki o szkołę. Istotnie,
taki jest też tytuł tej publikacji: Batalia
o szkołę. W końcu redaktorem tomu
został b. senator z partii „Prawo i Sprawiedliwość”, a więc tej, która od 2005
r. wypowiedziała wojnę o szkołę politycznym oponentom.
Swój tekst R. Legutko zaczyna
ambiwalentną diagnozą: Polska szkoła
przeżywa od wielu lat kryzys, mimo że na tle swoich odpowiedników w innych
krajach wyróżnia się korzystnie pod względem wykształcenia i wychowania uczniów. Młodzi Polacy są lepiej
ułożeni niż ich europejscy i amerykańscy
koledzy, a także mają wyraźnie większą niż oni wiedzę. (R. Legutko,
s. 7) Oczywiście, sąd ten jest potoczny, wzięty z przysłowiowego
sufitu, gdyż w żadnym miejscu jego autor nie powołuje się ani na wyniki badań
naukowych, ani nawet sondażowych, ani na jakiekolwiek potwierdzające go raporty
oświatowe (krajowe czy międzynarodowe). Ot, ponarzekać sobie za publiczne w
końcu pieniądze można, bo książeczkę wydała w iście szybkim tempie instytucja
podległa resortowi edukacji, a więc i redaktorowi tego tomiku. A utyskuje w
niej b. minister, że dzisiejsza szkoła, czyli
- jak rozumiem - ta z okresu dwuletnich rządów PiS, Samoobrony i LPR, jeśli
trzymać się konsekwentnie temporalnego usytuowania tej instytucji w powyższej „diagnozie”
– przeżywa kryzys z kilku powodów:
Po pierwsze, i tu jest już sprzeczny ze swoją wstępną konstatacją – dlatego, że Wszyscy narzekają na obniżenie poziomu czy,
mówiąc radykalnie, na zgłupienie młodzieży i na upadek dobrego wychowania, na
schamienie i chuligaństwo młodych ludzi. (R. Legutko, tamże).
Po drugie szkoła
polska przeżywa permanentnie jakieś reformy, najpierw komunistów, a potem
przywódców wolnej Polski. Można odnieść
wrażenie, że o ile w innych dziedzinach życia zbiorowego panuje u nas
przekonanie o potrzebie zachowania ciągłości i wytworzenia pewnego poziomu
konserwatyzmu, o tyle w oświacie obowiązuje zasada przeciwna: za racjonalne
uchodzi wprowadzanie coraz to innych zmian i dokonywanie coraz to innych
eksperymentów. (tamże, s. 8) Czyżby zatem szkoła powinna się zatrzymać w
swoim rozwoju, nie podlegać żadnym reformom? Na jakim etapie doświadczeń i
rozwiązań powinien się polski system oświatowy zatrzymać, ustabilizować – na przedwojennym,
z okresu II RP, czy może na poziomie jakiejś byłej szkoły, o której Legutko
pisze: Kiedyś do utrzymania porządku w
szkole wystarczał pedel, a obecnie instaluje się monitory, sprowadza firmy
ochroniarskie, a niekiedy montuje bramki do wykrywania metali. (tamże) Inna kwestia, że to właśnie jego rząd
odpowiada za zastąpienie ludzi monitoringiem.
Po trzecie, w
proces nauczania ingeruje zbyt wiele instytucji i grup społecznych, reguluje go
wielka liczba struktur, praw, przepisów, w związku z czym nauczyciele czują się jedynie drobnymi elementami w
ogromnej machinie edukacyjnej, którą obsługuje liczna i ciągle rosnąca ekipa
oświatowych inżynierów. (tamże, s. 9) No tak,
ale to właśnie za rządów PiS resort edukacji zwiększył liczbę urzędników,
nadużywając etatów także dla swoich ekspertów, a więc oświatowych inżynierów.
Minister R. Legutko nie zmniejszył stanu liczbowego zatrudnionych w swoim resorcie urzędników.
Po czwarte, zawieszone
zostały debaty teleologiczne na temat tego, jaki jest sens szkoły, po co
kształci się w niej uczniów. Od lat toczą się w oświacie – zdaniem R. Legutki -
fundamentalne spory w sprawach, co do których wydawałoby się, że panuje powszechna zgoda. Tymczasem tak nie jest. Czyżby zatem
wraz z uchwaleniem pierwszej postsocjalistycznej
ustawy o systemie oświaty żadne pryncypia nie zostały określone i po dzień
dzisiejszy nie wiadomo, jakie wartości powinny być w edukacji i dzięki niej
urzeczywistniane?
Sposób myślenia i pisania o edukacji
w wydaniu byłego ministra edukacji odpowiada biesiadzie przypadkowych obserwatorów
polskiej szkoły, a może bardziej nawet tego, co i jak się o niej pisze oraz
mówi w dyskursie publicznym. Legutko zresztą potwierdza, że w duchu zasady wszyscy znają się na wszystkim, każdy ma prawo
wypowiadać swoją opinię o sprawach, które – jak się wydaje – nie wymagają
żadnego profesjonalizmu, żadnych kompetencji. Wystarczy, że samemu uczęszczało
się kiedyś do szkoły, ukończyło ją z sukcesem, aby móc się na jej temat
wypowiadać bez zażenowania i za pieniądze podatników. Nie dziwię się zatem, że
jego tekst trąci banałami, a przy tym –
jako że nie odnosi się do żadnych źródeł, które czyniłyby stawiane przez autora
tezy wiarygodnymi – jest pełen sądów (pseudodiagnoz) autorytatywnie
stwierdzających nieprawdę, zakłamującym oświatową rzeczywistość. Jego zdaniem
polska szkoła została po 1989 r. ogarnięta manią przejmowania gotowych formuł z
innych krajów, a więc staliśmy się krajem importującym rozwiązania w żadnej
mierze nie przystające do naszych realiów,
które zarazem blokują lokalne inicjatywy. Nie pada jednak przy tym ani
jeden przykład takiego importu, nie wspominając
już o tym, że jeśli nawet jakiś był, to na jakiej podstawie twierdzi, że jest on
szkodliwy. Niemal każdy minister – zdaniem R. Legutki - realizował mniej
lub bardziej ambitne reformy szkolnictwa
tylko po to, by jego nazwisko było kojarzone z polskim ustrojem edukacyjnym. Jawi
się pytanie, czy powyższa teza jest projekcją b. ministra edukacji także
własnych intencji czy tylko oceną innych w myśl zasady psychologicznej N-1 (wszyscy mieli właśnie tak niecne intencje, tylko nie
ja)? Niestety, żaden z nich nie znał celu wdrażanych zmian. Tymczasem (…) szkoła jest po to, by dobrze uczyć i
wychowywać nasze dzieci.(tamże, s. 12) Proste, a jakie odkrywcze.
Kiedy się jednak nie dokona
operacjonalizacji takiej kategorii, to nie wiadomo, co ów autor rozumie pod
określeniem „dobrze” i dlaczego nie
bardzo dobrze lub celująco? Czyżby Legutko był zwolennikiem przeciętności? No
nie, bo dalej stawia pytanie: Czy więc
można powiedzieć, że w porównaniu z tym, co się działo 10 lat temu, nasza
szkoła jest teraz wyraźnie lepsza? Oczywiście, on wie, że nie, choć nie
przytacza na to żadnego argumentu, żadnego kryterium dzięki któremu można by
było dokonać takiego porównania. Ale po co miałby to czynić? Wystarczy, że stwierdzi: Nie ma chyba człowieka, który odważyłby się na taki sąd, a jeśliby to
uczynił, to nie znalazłby wielu
zwolenników. (tamże, s. 13) Piękna sztuka manipulacji! A zatem, nie
szukajcie państwo jakichkolwiek argumentów przeciwnych do racji R. Legutki, bo
przecież tylko on ją posiadł. Iluż śmiałków odważyłoby się stawić czoła
profesorowi filozofii, byłemu ministrowi, sekretarzowi stanu? No i po co
mieliby to czynić, skoro on wie, że tylko nieliczni im by uwierzyli. A w
demokracji mniejszość nie ma nic do powiedzenia. To za nim stoi większość, moc
prawdy ostatecznej.
Takich stwierdzeń bez pokrycia, bez
czytelnych kryteriów prawdy jest znacznie więcej. Oto R. Legutko pisze: System edukacyjny obowiązujący w Polsce jest
niezbyt dobry. Taka jest prawda i mało kto ją kwestionuje. (tamże) Mimo
jednak, iż ten system nie jest zbyt dobry, to b. minister proponuje, by dać mu
odpocząć od wszelkich reform i
skupić się jedynie na małych zmianach, związanych z podniesieniem poziomu
wykształcenia. Ba, idzie nawet dalej: Kolejne
rządy powinny złożyć obietnicę, że przez najbliższe trzydzieści lat nie będą
dokonywały żadnych poważniejszych reform edukacyjnych, a jedynie będą
wprowadzały niewielki e udoskonalenia. Ich celem powinno być choćby niewielkie,
lecz realne i dostrzegalne poprawienie poziomu edukacji, a nie szukanie nowych
rozwiązań zasadniczych.(tamże, s. 14)
Warto zwrócić uwagę na ogólnikowość
postulatów w stylu: „choćby niewielkie…”
„lecz realne i dostrzegalne” czy „poziomu
edukacji”. Nie wiadomo w istocie, co ma być świadectwem ich występowania? To
tak, jakby w stosunku do kogoś, o kim sądzimy, że jest chory stwierdzić, iż ma wysoką
temperaturę mimo, iż mu jej nie
zmierzyliśmy. Legutko ocenia stan oświaty bez jakichkolwiek narzędzi. Wszystko
ocenia na przysłowiowe oko, bo szkiełka mędrca nawet nie poszukał, bo i po co.
Z każdą stroną tekstu R. Legutki
pojawiają się coraz ciekawsze tezy,
jakże przekonywująco brzmiące, kiedy pisze: Tak
jak podstawowym celem szkoły jest dobre uczenie i wychowywanie, tak podstawowym
mechanizmem, na którym opiera się
szkoła, jest relacja uczeń-nauczyciel. Wszystko inne to dodatki.
Dodatkami są podręczniki, programy, instrukcje, nadzór pedagogiczny, metodyka,
pedagogika itp. Zróbmy eksperyment myślowy : wyobraźmy sobie dwóch nauczycieli
– jednego dobrego, a drugiego kiepskiego. Pierwszemu
zabieramy wszystkie dodatki, a
drugiemu oddajemy je do dyspozycji. Rezultaty pracy dobrego nauczyciela będą zawsze i pod każdym względem lepsze niż rezultaty
pracy nauczyciela kiepskiego, choćby ten ostatni był najlepiej wyposażony we wszystko, czym może dysponować dzisiejsza szkoła.
(tamże, s. 14-15) Chciałbym się nawet
zgodzić z profesorem, ale nie wszystko
jest tu jasne. Jak bowiem odróżnić na takim poziomie ogólności nauczyciela
dobrego od kiepskiego?
Rzeczywiście, to tylko eksperyment
myślowy, ale przecież i ten powinien rządzić się jakimiś regułami, powinien
bazować na jakichś danych do analizy i porównań. Pojawia się bowiem pytanie – a
skąd się wziął w szkole ten dobry nauczyciel? Jak to możliwe, że jest w niej
też jakiś kiepski nauczyciel? Ten ostatni zapewne dostał się z serialu
telewizyjnego. Ten pierwszy zapewne
jest kimś, kto nie potrzebuje żadnych dodatków, żadnej pedagogiki, metodyki,
narzędzi itp. On to po prostu ma, zapewne sam z siebie, to wynika z jego
artystycznej duszy, albo uwarunkowanej genetycznie albo będącej wynikiem łaski
Bożej. Każdy uczeń, każdy znający realia
szkolne rodzic i każdy sprawny dyrektor wiedzą doskonale – pisze R. Legutko
- , którzy nauczyciele są dobrzy i
osiągają wyniki a którzy są kiepscy i żadne dokształcanie, treningi metodyczne
oraz rózne inne cuda im nie pomogą.(tamże, s. 18)
Mamy zatem pierwsze zbliżenie. Dobry nauczyciel to taki, który ma
wyniki! Jest to zapewne artysta sztuki nauczania, którego uczniowie są
laureatami olimpiad, chyba że pod terminem - wyniki kryje się coś innego. Tylko
co? Pozostali są wytworem rzemiosła
kiepskich pedagogów. Po co więc kształcić tych ostatnich, szkolić, doskonalić,
skoro „złego Kościół nie naprawi, a dobrego karczma nie zepsuje”?
W związku z tym, że w ramach obowiązującego systemu awansu zawodowego
większość nauczycieli znajduje się na jego górnych poziomach, czyli są
nauczycielami mianowanymi lub dyplomowanymi, to trzeba zaprzestać ich
doskonalenia. I to publikuje były minister edukacji w książce wydanej przez Centralny
Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli w Warszawie! Pisze nawet więcej i śmielej.
Zapominamy
– jak twierdzi – że nauczanie jest
sztuką i nie daje się zalgorytmizować.
Tworzenie wielkiego przemysłu edukacyjnego, mającego rzekomo pomóc nauczycielom
i podnieść ich kwalifikacje, jest w istocie mistyfikacją i prowadzi do
ubezwłasnowolnienia uczących. Coraz bardziej przyzwyczajają się oni do gotowych
schematów, bez których są bezradni. Rosnąca
armia metodyków, pedagogów, ekspertów oświatowych nie tylko nie
przyczyniła się do powstania lepszej
szkoły, ale powstrzymała wszelką zmianę na lepsze. Stworzono gigantyczną
strukturę pasożytniczą, która żyje z działań pozorowanych. Pierwszym krokiem powinno być zatem zlikwidowanie lub
znaczące ograniczenie struktur metaedukacyjnych oraz pozbawienie ich wpływu na
szkołę. (…) Utrzymanie dotychczasowej fikcji i dalsze inwestowanie w przemysł
edukacyjny, w różnego rodzaju programy, strategie, kursy,
psychologiczno-pedagogiczne treningi będzie sankcjonowaniem złego stanu rzeczy
i jałową konsumpcją pieniędzy państwowych i europejskich. Od tego nie
przybędzie nam ani jednego dobrego nauczyciela i ani jednej dobrze przeprowadzonej
lekcji. (tamże, s. 17) Znakomita egzemplifikacja etatystycznego myślenia
przedstawiciela władzy państwowej, członka rządu w okresie starań o środki z
funduszy unijnych na edukację, w tym także doskonalenie nauczycieli w ramach
Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki 2007-2013! Ciekawe, jak uzasadniłby
zasadność wydatkowania środków z funduszy unijnych, jakie otrzymało na
doskonalenie nauczycieli MEN, mając takie właśnie przekonanie o roli
doskonalenia, a nawet edukacji
permanentnej, gdyby nadal pozostał przy władzy? Dlaczego nie odwiódł swoich
służb od starań o te środki, skoro miał taki pogląd na temat fikcyjności ich
wydatkowania na cele edukacyjne?
Ryszard Legutko nie pozostawia nas
jednak z tym dylematem, tylko daje nam prostą receptę na oświatowy sukces. Jedynym rozwiązaniem jest odejście od
istniejącego rozwiązania i oddanie większej władzy w ręce dyrektorów,
którzy będą mogli prowadzić samodzielną
politykę rekrutacyjną, nieograniczoną przywilejami grupowymi. (tamże, s.
18) Mimo, iż był ministrem edukacji, nie
dostrzegł stworzonych przez ten właśnie
resort regulacji prawnych w myśl których, aby zostać dyrektorem trzeba najpierw
ukończyć specjalne studia podyplomowe w zakresie zarządzania oświatą, gdyż bez
nich nie spełnia się jednego z kluczowych warunków do ubiegania się o
stanowisko kierownicze. Skąd zatem
wziąłby owych dyrektorów i skąd w nim pewność, że wśród nich nie ma kiepskich
nauczycieli, tylko są sami dobrzy, skoro sami mieliby stanowić jedyną wyrocznię
do rozróżniania dobrych nauczycieli od złych? Godna podziwu jest zawarta w tej książce
batalia o szkołę. Dla mnie jest to raczej „tekstualna balia”, z której autor wylał
nie tylko uczniów, ale i skąpanych w niej nauczycieli, rzecz jasna tak dobrych,
jak i kiepskich. Na tych wybitnych widać sam nigdy nie natrafił.
cdn.
Komentarze