Zastanawiający
jest dobór autorów kolejnego rozdziału tego tomu, a dotyczącego modnych i
niemodnych nurtów w edukacji. Są nimi - Kinga Rutkowska
(absolwentka niewiadomego kierunku
studiów Instytutu Profilaktyki Społecznej
i Resocjalizacji Uniwersytetu Warszawskiego)
i dr Tomasz Ochimowski, psycholog,
absolwent Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, adiunkt w Zakładzie
Psychologii Organizacji Wydziału Zarządzania UW (w notce biograficznej mylnie
podano, że Zakładu Socjologii Organizacji). Żadne z nich nie ma w swojej
biografii oświatowej prac badawczych w zakresie współczesnej
myśli pedagogicznej, ale niczym w tym zakresie nie różnią się od redaktora tego
tomu. Łączy ich za to doświadczenie w publikowaniu artykułów i wywiadów w
czasopismach konserwatywnych, jak np. Fronda.
Biorąc pod uwagę poglądy R. Legutki na temat przemysłu megaedukacyjnego, który
jest złem w oświacie i źródłem nieuzasadnionego wydatkowania publicznych
pieniędzy na różnego rodzaju kursy i szkolenia, do kolejnej analizy batalii o
szkołę nie powinien być zaproszony T. Ochimowski,
który akurat ten „przemysł” reprezentuje, gdyż edukował pracowników PZU Życie
S.A. (Akademia Zarządzania), Polskiego Radia S.A., Prokomu S.A., Krajowej Izby
Gospodarczej, Urzędów Skarbowych w całej Polsce, Kancelarii Premiera, Holter
Wasser Polska i in.
Jak to zatem jest, że oświacie odmawia się prawa do
doskonalenia psychopedagogicznego nauczycieli, bo ci są albo dobrzy, albo beznadziejni,
zaś uznaje za istotne w odniesieniu do przedstawicieli innych sfer publicznych
czy usługowych? Pozostawiam jednak tę kwestię na marginesie. Przejdźmy do
rzeczy i spójrzmy, czy wspomniani
autorzy mimo wszystko znają się na
niej, a więc, czy istotnie wnoszą coś sensownego do debaty na temat szkolnictwa
polskiego?
Moje rozczarowanie wynika nie tylko
z niestarannej korekty językowej (mylnie podawane nazwiska przywoływanych
autorów), ale i z doboru literatury, która stała się dla tych autorów podstawą
do oceny tego, co jest w edukacji modne, a co w niej nie jest i nie powinno (choć
może dobrze, że w ogóle na kogokolwiek się powołują) oraz z braku
pedagogicznego wykształcenia i tym samym kompetentnego rozeznania się w
problematyce, o jakie słusznie upomniał się w swoim tekście R. Legutko. Jeśli
takie mają być elity dla władzy, jeśli takich mamy ekspertów, którzy posiłkują
się wiedzą potoczną (poradniki B. Spocka czy wypowiedź jakiegoś internauty na
temat wychowania bezstresowego) lub przywołują z drugiej ręki czyjeś poglądy
(tu J. W. Dawida, J. Deweya czy S. Rucińskiego) bez wskazania
na chociaż jedną z ich autorskich rozpraw, to kiepsko widzę szanse na wyjście
naszych elit z kryzysu. Nie dziwi mnie też fakt, iż zawartość merytoryczna ich
analizy trąci powierzchownością, publicystyką i szeregiem błędów
merytorycznych, które niestety zostaną przeniesione i utrwalone na kolejne lata
przez część czytelników, a w tym - co gorsza - także polityków oświatowych.
Oto Rutkowska
i Ochimowski wyrażają zdziwienie, że
John Dewey - autor książki „Moje pedagogiczne
credo” niewiele miejsca poświęcił problemom dyscypliny w szkole. Nie
kwestionował potrzeby jej stosowania, a jedynie sugerował, by jej źródłem był
nie nauczyciel, a życie rozumiane jako całość relacji społecznych. (K.
Rutkowska, T. Ochinowski, s.27) O filozofii i pedagogice pragmatyzmu J. Deweya piszą już od kilkudziesięciu lat
negatywnie zarówno komuniści, jak i konserwatyści. Ci pierwsi dlatego, że jego poglądy wynikały z idealizmu
subiektywnego, co mogło sprzyjać ich zdaniem zbliżeniu nauki do religii (zob.
W.S. Szewkin, 1948), a ci drudzy z powodu rzekomego odrzucania przez Deweya transcendentnych wartości lub celów w życiu
społecznym, co mogło sprzyjać nadawaniu pragmatyzmowi charakter świeckiego,
demokratycznego indywidualizmu. Stosunek
pragmatyzmu do kwestii społecznych i politycznych oparty jest o zasadę
pluralizmu, która odrzuca możliwość „wykluczania” lub „podbijania” jednostek w
życiu społecznym i politycznym na podstawie dominujących zasad, wartości lub
celów. (Z. Melosik,
2002, s. 311)
Gdyby
jednak Rutkowska i Ochimowski rzeczywiście sięgnęli do eseju J. Deweya, Moje pedagogiczne credo, to
przeczytaliby w nim m.in., że: Nauczyciel
nie po to jest w szkole, aby narzucić dziecku pewną ilość wyobrażeń albo wpoić
mu pewien zasób nawyknień, lecz p to, aby jako członek szkolnej społeczności
dokonywać nieustannie umiejętnego doboru wpływów, mających oddziaływać na
dziecko, i aby mu dopomagać w dawaniu właściwych odpowiedzi, czyli reakcji na
te wpływy. (J. Dewey, s. 71) Kto jak kto, ale akurat ten amerykański
filozof, psycholog i pedagog zarazem stworzył niepowtarzalne podwaliny pod
różne modele i doktryny edukacji demokratycznej, uspołecznionej, a zarazem
godzącej interes rozwoju indywidualnego każdego dziecka z wartościami
społecznymi. Ba, w tej właśnie publikacji ukazał on rolę nauczania jako sztuki
kształtowania zasobów ludzkich i przystosowywania ich do służby społecznej, o
co tak upomina się prof. R. Legutko w swoim artykule. To Dewey pisał w credo o tym, by nauczycielami byli ci
najlepsi, artyści dusz ludzkich, gdyż (…) w
ten tylko sposób nauczyciel będzie zawsze
prorokiem prawdziwego Boga oraz twórczym przodownikiem w drodze do
urzeczywistnienia prawdziwego Królestwa Bożego. (tamże, s. 77)
Komentarze